Moje dzieci w poprzednim sezonie biegały w zawodach Citytrail junior. W kategorii dorosłej biega bardzo dużo moich znajomych bliższych lub dalszych oraz moje klientki – stąd zawsze zostajemy na biegu do końca żeby im wszystkim kibicować.
Ja sama z racji wykonywanego fachu dużo ćwiczę zarówno z dziećmi jak i dorosłymi kobietami, ale do biegania serca nie mam. Kiedyś próbowałam z sąsiadką, ale więcej plotkowałyśmy niż biegałyśmy. Dlatego za każdym razem, kiedy moje córki pytały – „Mamo czemu nie biegniesz” – odpowiadałam zgodnie z prawdą, że nie lubię; jednak leżało mi to cały czas gdzieś w szufladce w mózgu, że może by tak jednak spróbować pokochać to bieganie. Wokół coraz więcej biegaczy, okolica w której mieszkamy sprzyja rekreacji, może jednak warto jeszcze raz spróbować myślałam, ale na tym się kończyło. Jednak na imprezy biegowe jeździmy dość często, mamy takiego jednego biegacza w rodzicie, któremu kibicujemy. Patrzyłam jak zawodnicy wbiegają na metę, wokół kibice, krzyczący i wiwatujący i trochę zazdrościłam – przyznaję. Z tej gonitwy myśli znalazłam bieg, u nas na osiedlu, termin pasował, na wszelki wypadek zapisałam się od razu i zapewniłam sobie wsparcie biegacza, o którym wyżej wspomniałam. Pozostało tylko potrenować, pech chciał że w wakacje i na początku września mało pracowałam, co za tym idzie mało ćwiczyłam, ale przecież 5 km to się robi z marszu – uspokajałam się co dzień, zamiast iść i sprawdzić.
No i tak zastał mnie dzień biegu, pełna entuzjazmu z numerem i koszulką pomagałam córkom rysować transparent, bo cała rodzina postanowiła wesprzeć mnie i wujka Piotrka. Do końca byłam przekonana że to będzie truchcik po lesie, obiecałam że za 30 minut spotkamy się na mecie i może dobrze bo wstyd byłoby się wycofać. W końcu codziennie powtarzam córkom, że zanim się zrezygnuje trzeba podjąć wyzwanie.
Wystartowaliśmy
Prawie setka zawodników, piękna pogoda, trasa po lesie… to tyle pozytywów. Już po 500 m byłam przekonana, że to się nie uda – ale starsza córka biegła obok więc trzymałam fason. Po pierwszym kilometrze chciałam zrezygnować i pewnie gdyby nie Piotrek biegnący obok i myśl, że tam na mecie na mnie czekają, tak bym zrobiła. Kolejne kilometry były walką ze sobą, głowa podpowiadała że to bez sensu, nieumiejętne oddychanie dawało znać w postaci kolki i tylko nogi wciąż dawały radę. Kilka razy szłam potem znów biegłam i tak minęły 4 km, myśl że został już tylko jeden dodawała skrzydeł, ale każde przyspieszenie okazywało się fatalne w skutkach bo sprintem to się na 200 m biega, a nie na 1000 m. Mniej więcej 500 m do mety słyszałam już kibiców i w głowie miałam tylko jedną myśl, że nie mogę ich zawieść i muszę dobiec do mety. Udało się – 33 minuty – to było najdłuższe pół godziny w moim życiu i nadal nie wiem o co w tym bieganiu chodzi, że je wszyscy tak kochają. Oddech łapałam ładnych parę minut, podobnie uspokajałam tętno. To nie był truchcik po lesie, na drugi dzień nie mogłam wstać z kanapy – bolał mnie cały człowiek;)
Udowodniłam sobie…
że jak się ma odpowiednią motywację to się da i jak się ma dla kogo to zawsze można. Myśl, że na końcu tej drogi jest Ktoś kto na mnie czeka i wierzy że mi się uda jest bezcenna. Wsparcie najbliższych najważniejsze. Teraz już wiem, że nie ważne jak wiele w życiu trzeba pokonać, jeśli na końcu tej drogi są ludzie, którzy w Ciebie wierzą. Akurat w tej sytuacji to ja, dorosła matka dostałam wsparcie, ale to działa w obie strony. Pamiętajcie żeby zawsze być na końcu, żeby czekać i żeby wierzyć bo to naprawdę pomaga niezależnie od tego czy mierzymy się z kilometrami, trudnymi zadaniami z matmy czy językiem obcym. Po raz kolejny człowiek okazał się być największą wartością.
Text i foto: Be Fit Mom – Szczecin