Odwieczne dylematy rodzicielskie. Zapisywać dzieciaki na zajęcia dodatkowe czy nie zapisywać. Szukać szkół językowych, muzycznych czy klubów piłkarskich albo sztuk walki czy może kupić komputer lub konsolę, albo może pozwolić im się zająć sobą i zabawkami, dostępnymi we własnym pokoju?
Przyznaje że ja wciąż szukam zdrowego balansu, wsłuchuję się w oczekiwania moich córek oczywiście, ale… Czy 5 latka jest w stanie wymyślić, że chciałaby chodzić do szkoły muzycznej czy na balet, albo 5-latek na karate czy piłkę jeśli im się tego nie zasugeruję, jeśli nie pokażemy że takie są możliwości… tylko co potem jak się okaże że fajny jest basen, piłka, balet i ten niemiecki też niezły, a jak ma się dwójkę dzieci to jeszcze zwykle okazuje się że to drugie to by chciało piłkę ręczną, karate i granie na flecie – tak żeby ułatwić matce życie.
Pochodzę z małego powiatowego miasta,
gdzie jedyną atrakcja dla dzieci był basen, nic innego nie mieliśmy i choćby moi rodzice chcieli to nie było gdzie. Dlatego pewnie ja chcę, żeby moje córki mogły spróbować i poszukać własnych zainteresowań, własnych talentów, takiego hobby, któremu będą się mogły oddawać przez całe życie. Oferta jest tak szeroka że tylko mieć czas i pieniądze, ale jak się powie A to co dalej, co jak dziecko po kilku miesiącach rezygnuje; zachęcać, zmuszać czy odpuścić. Oczywiście wszystkie poradniki rodzicielskie powiedzą „słuchaj swojego dziecka” tylko czy 4 lub 5-latek jest w stanie po 2-3 miesiącach uczęszczania na zajęcia powiedzieć stanowczo że to nie jego bajka, czy może po prostu dzisiaj było nudno albo kolega wepchnął się w kolejkę przy okazji depcząc na stopę…
W tym roku postanowiliśmy pokazać naszym córkom sporty zimowe i pojechaliśmy na ferie w góry bo znaleźć śnieg w Szczecinie w tym roku graniczy z wygraną szóstki w totolotka. Zaopatrzeni w narty i buty pojechaliśmy z nastawieniem że spróbować muszą, a potem się okaże. No i spróbowały; najpierw zjazdowe i wykupione lekcje z instruktorem, w torbie przekąski motywujące w razie czego. Starsza złapała bakcyla, trzeciego dnia z własnym karnetem wjeżdżała na orczyku na górkę i zjeżdżała wprost pod wyciąg – uff super.
Ale kto ma dwójkę dzieci ten wie, że podobieństwo między nimi często jest tylko wizualne
Zaczęło się… bolą nóżki, cisną buty, zmęczona jestem, nie mam siły, ja już nie chcę – i co, jak zmotywować i czy w ogóle warto bo może faktycznie nie i już. Ja się uczyłam jeździć na nartach w wieku 30 lat i nie poszło, więc cisnę to moje dziecko żeby spróbowało jeszcze bo co po 2 godzinach można powiedzieć, ale po minie “kot ze Shreka” odpuszczam. Jedziemy na obiad, a tam znany napój owocowy z napisem pod nakrętką – otwieram patrzę, a tam – „nic na siłę” – komentarz mojej 5-latki – „no widzisz mamo”. Dobra odpuszczam kolejny dzień nie zabieramy na stok nic poza sprzętem starszej, mała się nudzi, ale nie chce, trudno niech traci. Kolejny dzień w planie narty biegowe – jedziemy całą rodziną – wspinamy się wszyscy i dajemy radę ponad 6 km tras; mała uśmiechnięta i zmęczona mówi nam wieczorem, że ona woli biegówki. Odpuściłam jej narty zjazdowe, ale wciąż mam wątpliwości czy to było dobre rozwiązanie. Bo może mogłam ją przekupić ciastkiem, gumą czy czekoladą – w końcu są ferie to słodyczowy weekend nie obowiązuje.
No cóż teraz już nic nie zrobimy
Poczekamy do kolejnego sezonu może wtedy będzie miała ochotę spróbować. Bo patrząc z perspektywy dorosłej osoby, która nie umie jeździć na nartach bo nie miała jako dziecko możliwości nauki to jest mi żal. Dzieciaki uczą się łatwiej, ich mózg jest nastawiony na odkrywanie nowego, chłonny wrażeń – nie to co „stary”, który by ciągle utartymi szlakami chodził. Ale wiem też że trzeba przebrnąć przez ten moment kiedy jeszcze nic nie wychodzi żeby potem z wiatrem we włosach szusować po stokach.
Joanna Strzałka- Złotkowska